Relacja

BERLINALE cz. I: RĘCE NA KOŁDERCE

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/BERLINALE+cz.+I%3A+R%C4%98CE+NA+KO%C5%81DERCE-70339
Po dwóch dniach projekcji, tegoroczne Berlinale jawi się festiwalem zmarnowanych szans. W poszukiwaniu języka opisującego instytucjonalne kryzysy i patologie władzy, zagubiono zwyczajnych bohaterów, ich troski, pragnienia, emocje. Nic dziwnego, że najlepiej, obok owierających imprezę braci Coen, zaprezentował się zwycięzca sprzed trzech lat – Jose Padilha. Gdyby organizatorzy mieli więcej odwagi, sequel jego "Elitarnych" znalazłby się w konkursie głównym. Ze sporymi szansami na zwycięstwo.

Darujmy sobie oczywistości. Nie przeczytacie tu o organizacji i biurze prasowym. Nie będzie o tym, że jeśli ktoś chce naprawdę zrozumieć określenie "niemiecka solidność", powinien koniecznie odwiedzić Berlinale. Nie wspomnę o festiwalowych obiektach, wewnętrznej komunikacji i pomocnej obsłudze. Ani o salach kinowych, wyposażonych w sprzęt, o którym z powodu miłosierdzia wobec rodzimych kinomanów nie opowiem. Będzie wyłącznie o filmach. A te, niestety, są na razie najsłabszym elementem berlińskiej imprezy. Przez ostatnie dni nauczyłem się dwóch rzeczy. Po pierwsze, wielkie korporacje są jednak złe. Po drugie, dzieci dysydentów, w przeciwieństwie do samych dysydentów, nie mają instynktu samozachowawczego.

Pierwszej mądrości nauczył mnie debiutujący w pełnym metrażu J.C. Chandor. Jego "Margin Call", aspirujący do miana traktatu etycznego, osadzony jest w świecie szklanych klatek, monitorów płaskich niczym kartka papieru i wykrochmalonych koszul, palących jak szata Dejaniry. Zaczyna się jak u Lumeta i Pakuli: szeregowy analityk wielkiej firmy brokerskiej (sztywny jak szczota Zachary Quinto) przejmuje zlecenie po zwolnionym z powodu "post-kryzysowych" cięć w budżecie mentorze (Stanley Tucci) i odkrywa nieprawidłowości w księgach spółki. Od telefonu do telefonu, z ust do ust, informacja dociera coraz wyżej, aż w siedzibie firmy zjawia się makiaweliczny szef wszystkich szefów (Jeremy Irons). Jednak to, co zaczyna się jak korporacyjny thriller, szybko okazuje się letnią opowiastką o kryzysie na szczycie bankowego Mount Everestu. Boss-Irons wchodzi w konflikt z uczciwym przełożonym analityka (Kevin Spacey), który zdecydowanie woli być, niż mieć. Stawka jest wysoka: szalejący wokół kryzys zbiera krwawe żniwo, ważą się losy firmy, a zatem, jeśli wierzyć jej włodarzom, losy tysięcy ludzi. Szkoda więc, że poustawiani jak manekiny w biurowych wnętrzach bohaterowie są tylko wykładnią kolejnych reżyserskich tez, głównie tej o bezwzględności rosnącej wprost proporcjonalnie do pensji. Tytuł to pojęcie wzięte z żargonu ekonomicznego. Oznacza wezwanie do wpłaty sumy niezbędnej do zabezpieczenia brokerskiej inwestycji. Dla inwestującego swój czas w "Margin Call" widza jedynym zabezpieczeniem jest świetna obsada. To niewiele.

Z dysydentami oraz ich dziatwą sprawa jest jeszcze prostsza. W "Nagrodzie" Pauli Markovitch polityczna perspektywa zostaje zawężona do jednej plaży, pojedynczej chatki i dwóch kobiet – ukrywającej się w Argentynie żony opozycjonistycznego działacza oraz jej rozbrykanej córki. Dziewczynka nie wie, na czym polega tajemnica, której musi strzec i nie zdaje sobie sprawy z tego, jak dramatyczne konsekwencje mogą mieć jej słowa i czyny. Gania po piasku ze świetnym polskim operatorem, Wojciechem Staroniem, za plecami i fotogenicznie "dorasta" – scena po scenie, klisza po kliszy. Reżyserka tymczasem ubiera jej dojrzewanie w tak manieryczną formę, że nawet najbardziej radykalny południowoamerykański minimalizm wydaje się przy tym krynicą bezpretensjonalności. Cykliczne dziecięce rytuały i wygrywana na najwyższych tonach rodzicielska pasja zamieniają seans w wyzwanie, za które przydałaby się tytułowa nagroda.

Motyw "zrytmizowanej nudy", organizujący fabułę filmu Markovich, powrócił w "Life In A Day" – estetycznym i narracyjnym eksperymencie Kevina Macdonalda i producenta Ridleya Scotta. Nakręcone przez ludzi z 190 krajów filmy pojawiły się na YouTubie, zaś Scott, Mcdonald i montażysta Joe Walker skleili je w 90-minutowy dokument. Koncept był prosty: wszystkie filmiki nakręcono tego samego dnia, 24 lipca 2010 roku. Realizacja raczej klasyczna: montażowa sieczka, zauważalna chronologiczna rama. Ludzie wstają, jedzą, odpoczywają, wyznają sobie miłość, mówią i robią głupstwa. Kadry profesjonalne, forma wycyzelowana, bohaterowie uśmiechnięci, kolorowi i generalnie "łączy nas taniej". "Życie w pigłułce!" – krzyczą twórcy – "połykajcie bez popitki". Zanim łyknę, jedno pytanie: a gdzie seks? Mam uwierzyć, że 24 lipca 2010 roku był dniem, w którym stanęła Ziemia, a wszyscy położyli ręce na kołderkach? Dziękuję za takie placebo.

W obliczu reżyserskiej indolencji Markovich i Chandora oraz eksperymentującego bez powodzenia Macdonalda, zwycięzcą dwóch pierwszych dni festiwalu okazał się Jose Padilha, reżyser, którego trzy lata temu nagrodzono w Berlinie Złotym Niedźwiedziem za "Elitarnych". Przed projekcją sequela byłem przekonany, że chodzi wyłącznie o skok na kasę (oryginał był sporym sukcesem frekwencyjnym w Brazylii). Seans okazał się jednak zaskoczeniem – "Tropa de Elite 2" to film przebijający poprzednika o kilka długości i gdyby organizatorzy mieli więcej odwagi, wystawiliby go w wyścigu o Złotego Niedźwiedzia.

Pierwszy utwór Padilhi został nagrodzony niesłusznie. Zakochany w amerykańskim kinie akcji reżyser zamienił faszystowskich funkcjonariuszy specjalnej jednostki BOPE w romantycznych mścicieli. Fetyszyzowanie policyjnego drylu było dla niego ważniejsze niż analiza struktury politycznej w Rio, a miejska napieprzanka wygrała z tragiczną historią ludzi spętanych przez korupcję. W "dwójce" szalki są zrównoważone. Wystrzelone pociski wciąż idą w tysiące, ale Padilha na tyle wyczerpująco analizuje skorumpowany system, na ile pozwala mu sensacyjna konwencja. Kapitan Nascimento, który przez trzy lata stał się przetrąconym męczennikiem, nie jest już wyłącznie atrakcyjnym dla kamery facetem z giwerą. To człowiek, który stracił podstawowe punkty odniesienia i rozeznanie w kodeksie, według którego żył. W odruchu desperacji, otoczony przez wrogów, cofa się do "prajęzyka" przemocy – jedynego języka, którym wciąż mówi płynnie. Wspaniała postać. Wspaniałe kino.

Ciąg dalszy (na pewno) nastąpi...

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones